Prawda jest taka, że nie posiadaliśmy szczegółowych danych o przebiegu tej, jakże doniosłej, imprezy, lecz z przyjacielskich relacji wiemy, że wszystko odbyło się wedle sprawdzonego scenariusza: pogoda dopisała, artyści wyśpiewali to, co mieli w kontraktach, a pełna konsumpcja szczytnego celu ekologicznego dokonała się bez zakłóceń. Pomijamy przy tym drobne incydenty, dla zbadania których w stosownym czasie powołamy zapewne stosowną komisję.
Tymczasem zostaliśmy zasypani tematem, który ostatni raz gościł na naszych łamach zeszłego lata, przy okazji tekstu o kortach krytych. Pamiętamy nawet komentarz pewnego towarzysza, o którym zresztą będzie ta opowieść. Publicznie, z kurtuazją godną dyplomaty, zapraszał na kort, oferując rakietę i piłeczkę. Jakże odmienną narrację ten sam człowiek zaprezentował niespełna kilka dni później, podczas konfrontacji na plaży gminnej w Kujankach. Szarmanckie zaproszenie ustąpiło miejsca wiązance, która dobitnie sugerowała, że w umyśle tego człowieka dzieją się rzeczy, powiedzmy, niezwykłe. Cytatów oszczędzimy, niczego by nie wniosły, poza obietnicą, że „dopiero się zacznie” – cokolwiek to znaczy, czekam na to od roku.
Zresztą, o tym, że w głowie tego człowieka dzieją się rzeczy niezwykłe, wiemy nie tylko z autopsji. Potwierdzają to aktualne świadectwa wielu osób dobrze zorientowanych w realiach złotowskiego towarzystwa a nawet bliskich lub niedawno współpracujących. I tu dochodzimy do sedna. Dlaczego wczoraj Złotów tak intensywnie żył turniejem, który w sportowej hierarchii należałoby umieścić gdzieś w okolicach imprezy para-sportowej o charakterze lokalnym, dla hermetycznie zamkniętej grupy? Mimo to, wiele osób przecierało oczy ze zdumienia, a w powietrzu unosiła się mieszanina szoku i zażenowania. Turniej ten wywołał bowiem nie tylko sportowe emocje, ale stał się pretekstem do pytań o granice teatru. Teatru, który, jak nam doniesiono, został odegrany w pełni świadomie i z całą premedytacją. Pomyłki w scenariuszu nie było.
Idealistyczny obraz sportu, jako areny nieskalanej, szlachetnej rywalizacji, to mit, który od dawna leży w gruzach. W rzeczywistości jest to świat, w którym pierwotna żądza sukcesu i rozpaczliwa potrzeba zaleczenia własnych niedoborów potrafią pchnąć ludzi do największych podłości, byle tylko zdobyć fałszywe, chwilowe laury. Historia wielkiego sportu jest przecież kroniką wielkich oszustw. Od farmakologicznych wspomagań, które z Lance'a Armstronga na lata uczyniły kolarskiego herosa, a Bena Johnsona błyskawicznie pozbawiły olimpijskiego złota, po cwane manipulacje przy kombinezonach skoczków narciarskich. To właśnie w tej dyscyplinie norweska kadra podczas mistrzostw świata w 2025 roku celowo manipulowała strojami, wszywając w nie wzmacniane nici, aby zyskać nieuczciwą przewagę aerodynamiczną i potencjalnie dalsze odległości. Znamy też przypadki jawnego fałszerstwa, jak podmienianie zawodników w rozgrywkach młodzieżowych czy ustawianie wyników meczów dla korzyści bukmacherskich. Wszędzie tam, gdzie na szali leży triumf, pojawia się pokusa drogi na skróty. To gorzka prawda, że za lśniącą fasadą medali i pucharów często kryje się teatr pozorów, w którym gra toczy się nie o honor, a o uleczenie własnego ego za wszelką cenę.
Okazuje się jednak, że mechanizmy znane z wielkich aren sportowych obowiązują nie tylko w świecie prawdziwych pieniędzy i globalnej sławy. Działają z równie wielką mocą tu, na naszej prowincji, gdzie o sporcie w czystej formie nie ma mowy, a całość przypomina raczej towarzyską zabawę w przebraniu imprezy para-sportowej. Oczywiście, są jakieś reguły, które dla pozoru komunikuje się społeczeństwu, z przyzwyczajenia robiąc z niego durniów. Tyle że tym razem coś, jak to mówią, nie chlasnęło jak trzeba.
Otóż, aby zaspokoić palące potrzeby i uzupełnić dotkliwe deficyty w ego lokalnego czempiona, nazywanego przez tenisowych towarzyszy „Mario Marianem” (a w kręgach wtajemniczonych pieszczotliwie „lokalną larwą” – pseudonimem, który nosi w sobie nie tylko ziarno, ale cały owoc prawdy), trzeba było sięgnąć po środki nadzwyczajne. Musiano uhonorować go pucharem, bezczelnie komunikując całemu światu ordynarne oszustwo. Reakcja była natychmiastowa. Nawet najbardziej wyrozumiałe tenisowe towarzystwo zaczęło szemrać, że to już przesada, że to słabe i, cytując klasyka, "w ch** nie fair". Jeden z obserwatorów złośliwie podsumował, że infantylność bohatera skandalu predysponowałaby go raczej do udziału w turnieju dziecięcym, gdzie być może zdobyłby srebro i wreszcie poczuł się lepiej.
Najciekawszy akt tego dramatu rozegrał się jednak w kulisach tej hucpy. Nazwijmy bohaterów tej sceny, stosując zabieg dramaturgicznej przeciwstawności, „Chudym” i „Moonem”. Otóż Moon, widząc co się święci, nie wytrzymał:
Moon: Stary, co ty, na litość boską, odstawiasz? Przecież on nie ma nawet pięćdziesięciu pięciu lat, to nie ta kategoria.
Chudy: Cicho bądź, bo jeszcze aferę zrobisz. Wiesz, jaki jest Marian?
Niestety, Chudy w swojej naiwności nie przewidział, że skutkiem ubocznym tego leczenia kompleksów będzie afera o nieporównywalnie większej skali. Oszustwo metrykalne rozlało się bowiem po Złotowie z prędkością, która rośnie w postępie geometrycznym, każdej kolejnej, szeptanej opowieści bo to nie są plotki. Teraz jest już naprawdę wesoło. Nic tak nie zapisze się w historii tego meetingu, jak ten szwindel na metrykę, dzięki któremu Marianowi wręczono puchar w kategorii 55+.
I tak oto miasto żyje analizą wieku mistrza, który, jak twierdzą znawcy, istnieje w trzech stanach. Pierwszy to wiek dziecięcy, widoczny w manierach i niepohamowanej potrzebie brania wszystkiego, co się da, bez względu na konsekwencje. Drugi to wiek metrykalny – ten prawdziwy, skrzętnie ukryty przy kwalifikacji turnieju. I wreszcie trzeci wiek. Chociaż i tu pojawia się dylemat, bo biorąc pod uwagę jego powierzchowność i pewne cechy, wielu umieściłoby go raczej w kategorii 75+. Tam przynajmniej byłaby realna szansa na złoto. I to bez oszukiwania.
Napisz komentarz
Komentarze